piątek, 16 października 2015

Chwila refleksji

Od dłuższego czasu zastanawiam się, czy wracać na blog, czy nie. 

Ostatnio już miałam coś napisać zwłaszcza, że zaczynają mi spamować jakieś Abdule i Mohamedy ale znowu się rozmyło.

Dziś piszę, bo czuję potrzebę podzielenia się swoim smutkiem.

Moja blogowa i "Fejsbukowa" koleżanka Dagmara odeszła nagle tydzień temu. 
Jakiś czas temu założyła bloga, na którym dzieliła się swoją pasją - lakierami do paznokci i zdobieniami. Świetnie jej to szło. Miała prawdziwy talent. Poniższe paznokcie namalowała z myślą o mojej córce, która uwielbia Minionki.


Miałyśmy umówić się na kawę ale jak zwykle odległość, obowiązki dnia codziennego i temu podobne drobne bezwartościowe sprawy uniemożliwiły nam to. Teraz pojadę na grób, tylko kawy już tam nie wypijemy... No, ale co się odwlecze to nie uciecze Dag, choć obawiam się, że z moim zołzowatym charakterem mogę znowu mieć do Ciebie za daleko :) Obiecuję jednak, że się postaram. Postaram się być lepszym człowiekiem.

A tymczasem zajrzyjcie na blog Dagmary, na jej Instagram i Pinterest. Warto. Robiła piękne, nastrojowe zdjęcia, zwłaszcza Pandory.

Być może do przeczytania drogie czytelniczki.
 

http://szufladamanimaniaczki.blogspot.com/
https://pl.pinterest.com/dagmarsch/
https://instagram.com/dagmar.sch/

Czytaj dalej ...

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Piękność dnia według ILUA

Jakiś czas temu na blogu Angel wygrałam krem na dzień mojej ulubionej ostatnio polskiej marki selektywnej ILUA.

Krem na dzień o nazwie Piękność dnia nawiązuje do słynnego klasyka kina „Belle de Jour” Luisa Buñuela.


O marce pisałam już kilka razy. Jestem wciąż i nieustająco zachwycona działaniem i formą podania wszystkiego, co do tej pory miałam okazję przetestować.

Piękność dnia to kolejny produkt Ilua, który polubiłam choć moją skórę zadowolił w mniejszym stopniu niż krem na noc i serum.

Na wstępnie kilka słów na temat kompozycji. W składzie Piękności dnia znajdziemy m.in.:

- wyciągi z cytryńca chińskiego, zawierającego witaminę C i E, flawonoidy, prowitaminę A

- roślinny kwas poliglutaminowy, czyli "roślinny kolagen" zatrzymujący w skórze czterokrotnie więcej wody niż kwas hialuronowy,

- olej Monoi, wytwarzany z kwiatów gardenii tahitańskiej, posiadający właściwości nawilżające, wygładzające i zmiękczające skórę,

- olej z nasion baobabu będący źródłem nienasyconych kwasów tłuszczowych o właściwościach przeciwutleniających, zmiękczających, redukujących zmarszczki i pobudzających regenerację komórek skóry,

- olej z orzechów Maruli łagodzący podrażnienia, eliminujący przebarwienia i będący skutecznym antyoksydantem.


Krem ma żółty kolor dojrzewającej pomarańczy i podobnie do niej pachnie ale jest to na tyle delikatny cytrusowy zapach, że nie drażni. Konsystencja przypomina zwarty mus, który w kontakcie z ciepłem skóry staje się bardzo plastyczny i przyjemnie rozprowadza się na twarzy.

Krem, jak wszystkie produkty ILUA należy przechowywać w lodówce i jego przydatność to 2,5 miesiąca. Jest znacznie wydajniejszy - nie udało mi się go zużyć w wyznaczonym terminie, przeciągnęłam go trochę ale nie zadziałało to szkodliwie na moją skórę.

Co do działania, to podstawową zaletą Piękności dnia jest nawilżenie, a nawet lekkie natłuszczenie co jest dla mojej suchej skóry kluczowe. Krem, mimo że dobrze się wchłania, pozostawia na skórze delikatny film, który jednak przynosi raczej ukojenie niż uczucie „obcej powłoki”.

Od dłuższego czasu stosuję kosmetyki pielęgnacyjne tej marki i widzę ich wspólne działanie na moją skórę. Zarówno kremy jak i serum sprawiły, że jest ona w dużo lepszej kondycji, bardziej jędrna, elastyczna, jaśniejsza a nawet wydaje się młodsza ;) Żaden krem nie usunie oznak czasu ale kremy ILUA na pewno je ukrywają sprawiając, że twarz promienieje a tym samym zmarszczki mniej przykuwają uwagę.

Dodatkową zaletą tego kremu jest możliwość stosowania pod oczy.

Wszystko to razem sprawia, że stosunek wydajności i skuteczności do ceny jest bardzo dobry.

Na blogu Angel także znajdziecie recenzję tego kremu (TU).  
Czytaj dalej ...

sobota, 6 czerwca 2015

SisleŸA Essential Skin Care Lotion SISLEY

SisleŸA Essential Skin Care Lotion to produkt, który wiosną tego roku uzupełnił gamę SisleŸA.

 
Jest to tzw. preparat inicjujący, czyli mający za zadanie przygotować skórę na przyjęcie aktywnych składników zawartych w pielęgnacji, którą nakładamy w dalszej kolejności.

Tworząc SisleŸA Essential Skin Care Lotion marka zainspirowała się azjatycką techniką “layeringu”. Chodzi o metodę stopniowego nawilżania w taki sposób aby udoskonalić zdolność skóry do przyswajania codziennej pielęgnacji. Stosowane kolejno, warstwa po warstwie, preparaty z gamy SisleŸA dopełniają swoje działanie tworząc swoistą tarczę chroniąca skórę przed pojawieniem się oznak starzenia.


SisleŸA Essential Skin Care Lotion dzięki swoim właściwościom nawilżającym, odżywczym i odmładzającym, stopniowo dostarcza skórze składniki pielęgnacyjne przygotowując ją na przyjęcie kolejnych.

Wśród składników znajdziemy m.in. ekstrakt prawoślazu, ekstrakt Padina pavonica, glicerynę pochodzenia roślinnego, d-panthenol, działające łagodząco, nawilżająco i kojąco, fitoskwalan dostarczający dojrzałej skórze niezbędnych lipidów, ekstrakt z miłorzębu japońskiego tonizujący skórę, by stała się bardziej podatna na działanie kolejnych preparatów pielęgnacyjnych.
Te aktywne składniki dostarczają skórze substancji zdolnych do wiązania wody, stanowią źródło lipidów tworząc ochronny filtr utrzymujący wilgotne środowisko na powierzchni skóry.

Lotion jest bardzo przyjemny w stosowaniu. Ma lekką, mleczno-żelową konsystencję i delikatny zapach róży i pomarańczy. Po nałożeniu na twarz natychmiast odczuwa się odświeżenie i łagodne stonizowanie. Kosmetyk nie klei się, nie pozostawia tłustej warstwy. Łatwo się rozprowadza i dość szybko wchłania, chociaż wyczuwalna jest delikatna mgiełka.


Produkt stosuję od marca i zdążyłam się z nim zaprzyjaźnić. Faktycznie skóra wydaje się bardziej miękka, wypełniona, ukojona a to z kolei sprzyja skuteczniejszemu działaniu dalszej pielęgnacji. Mimo, ze trudno mi bezsprzecznie ocenić działanie samego lotionu bo został on pomyślany jako jeden z etapów pielęgnacji, to jednak jego działanie musi być skuteczne bo skóra jest jędrniejsza, jaśniejsza, wygląda na wypoczętą. Kremy, które aplikuję na lotion, mimo że są w 100% naturalne nie „gryzą się” z nim a wręcz przeciwnie – bardzo dobrze współpracują.


Premiera : marzec 2015 
Cena: 550zł

Czytaj dalej ...

wtorek, 12 maja 2015

Phyto-Eye Twist SISLEY

Tej wiosny SISLEY wprowadza nowy produkt do makijażu oka - Phyto Eye Twist.


Po sukcesie Phyto Lip Twist marka proponuje kolejny kosmetyk z motywem zebry, a mianowicie nową kolekcję wysuwanych, wodoodpornych kredek typu Jambo do oczu. Kredki mają głębokie, magnetyczne barwy i służą zarówno do obrysowania jak i cieniowania.


Format jumbo jest bardzo poręczny, ani zbyt gruby, ani zbyt cienki, wygodny, świetny patent na podróż. Kredki Phyto-Eye Twist  sprawdzają się zarówno jako cień do powiek, do obrysowywania oka lub jako eyeliner, choć w tej ostatniej roli wymagają nieco wprawy.
 
Formuła jest NAPRAWDĘ wodoodporna i kredki mają niezwykłą trwałość. Autentycznie są nie do ruszenia przez cały dzień. Nic nie spływa, nie rozmazuje się a nałożona rano warstwa jest równomierna i taka pozostaje cały dzień. Kremowa ale dość zwarta konsystencja produktu sprawia, że bardzo dobrze suną po powiece i wcale nie wymagają bardzo wprawnej ręki. Dość dobrze się rozcierają choć potem trudno domyć pędzel ;). 
 
Jak zawsze w produktach marki Sisley, formuła zawiera zestaw składników pielęgnacyjnych, chroniących delikatną skórę powiek: zielona herbata, kamelia i biała lilia zapewniające miękkość i delikatność.

Phyto-Eye Twist to 8 kolorów, z których każdy pięknie odbija światło. Są mocno nasycone pigmentami. Posiadam 3 z nich.
 
Bronze, Havana, Lagoon
Uniwersalne:
1 Topaze – brąz z akcentami różu i złota
2 Bronze – szarozielony z akcentami złota
3 Khaki – metaliczna zieleń khaki

Opalizujące odcienie rozświetlą spojrzenie. Stosuje się je głównie roztarte, jako punkt skupiający światło lub jako bazę pod cień do powiek.

Magnetyczne:
4 Steel – migotliwa, stalowa szarość
6 Marine – głęboki odcień indygo o różnorodnych refleksach
7 Havana – płomienny mahoń z nutką miedzi

Magnetyczne odcienie dodają wyrazistości spojrzeniu. Stosuje się je głównie jako cień do powiek, w zewnętrznym kąciku oka, lub jako eyeliner.

Graficzne:
5 Lagoon – błękitno-kobaltowy
8 Black Diamond – głęboka czerń wysadzana diamentami 
 
Intensywne odcienie podkreślają spojrzenie. Stosuje się je do rysowania kresek, jako eyeliner, lub jako element graficzny. 
Ja spróbowałam na całą powiekę. Wyszło graficznie i ciekawie :)
 
Lagoon
 


Dostępność:maj 2015
Cena;155zł



Czytaj dalej ...

środa, 29 kwietnia 2015

ESSIE Bridal collection 2015

W tym roku ESSIE PRO szykuje 2 kolekcje ślubne. Jedna zawiera znane i najbardziej pasujące  na tę okazję nudziakowe, klasyczne lakiery, za pomocą których stworzymy wariacje na temat french manicure, druga łączy delikatne, jasne kolory z różem i czerwienią.

Dzisiaj chcę Wam zaprezentować 3 lakiery z tej drugiej kolekcji.



Worth The Wait to jasny beżowo-koralowy kolor z domieszką perły. Lakier pięknie błyszczy w słońcu i będzie się dobrze komponował z każdą kreacją ślubną.


Brides To Be to nudziakowy, delikatny, jasny, karmelowy beż o kremowym wykończeniu.



Brides No Groom to soczysty, nieco landrynkowy róż także o kremowym wykończeniu.


Wszystkie 3 lakiery dobrze się aplikują przy pomocy dość cienkiego pędzelka. Są także bardzo trwałe więc jeśli dodatkowo nałożymy utwardzacz nie ma ryzyka, że coś odpryśnie podczas uroczystości ślubnych. Średnio gęsta konsystencja gwarantuje równe krycie bez prześwitów ale wszystkie 3 lakiery wymagają dwóch warstw do idealnego efektu.

Poza nimi w kolekcji znajdzie się jeszcze delikatny róż Tying The Knottie, lawendowy Hubby For Dessert i czerwono-pomarańczowy Happy Wife Happy Life. Każda panna młoda znajdzie odpowiedni dla siebie :)

Przyznam, że każdy z posiadanych przeze mnie lakierów bardzo przypadł mi do gustu. Buteleczki mają piękne zakrętki z motywem koronki. Aż żal, że emocje ślubne już dawno za mną :).

Jaki kolor widziałybyście na swoich paznokciach w tym wyjątkowym dniu? A może to także już za Wami?





Czytaj dalej ...

czwartek, 9 kwietnia 2015

Shine Lover Vibrant Shine Lipstick LANCOME

Shine Lover Vibrant Shine Lipstick Lancôme to nowa linia szminek marki, która ukazała się tej wiosny.

Lancôme nie należy do marek, które szczególnie lubię ale mam ogromny sentyment. Szminek i pudrów tej marki używała moja ulubiona ciotka już w latach 80-tych. Przywoziła je prosto z Francji i zadawał szyku. Jako, że była kobietą niesamowicie elegancką te produkty w dzieciństwie były dla mnie synonimem luksusu. Marka jest jedną z najstarszych na rynku, ponieważ powstała w 1935 roku a jej twórca Armand Petitjean wymyślił, że Lancôme to będzie świetna nazwa, idealna dla francuskich kosmetyków bo brzmiąca "z francuska" (jak np. Vendôme).



Ostatnio moje zainteresowanie marką wzrosło, a to za sprawą Lisy Eldridge, która została jej Dyrektor Kreatywną lub jeśli wolicie Dyrektorem Kreatywnym (ja wolę ;). To właśnie Ona stoi za nową, wiosenna kolekcją Lancôme a linia szminek Shine Lover powstała podobno z jej fascynacji lśniącym i soczystym makijażem ust Azjatek. Myślę, że to właśnie za sprawą fascynacji Lisy makijażem azjatyckim Lancôme wypuścił poduszkowy podkład Miracle Cushion.
Szminki Shine Lover to 15 żywych, wibrujących, soczystych kolorów. 

Na uwagę zasługuje opakowanie - perłowo białe, smukłe ze srebrnymi wykończeniami - proste, eleganckie, delikatne i ... wiosenne :) 

Produkt jest dobrze napigmentowany i ma bardzo przyjemną kremową ale lekką konsystencję. Szminki zawierają olejek z róży muszkatołowej (rdzawej), który ma silne działanie regenerujące, odżywcze i nawilżające. Chyba dzięki temu składnikowi świetnie się nakładają, są komfortowe w noszeniu i mają zalety balsamu.



Wszystkie kolory są piękne, wiosenne i widoczne na ustach więc wybór był trudny. Zdecydowałam się na delikatny odcień różu o nazwie Bc-Beigé, może po części dla nazwy, ponieważ jest to żart językowy. Bcbg (czyt. bese beże) to skrót od "bon chic bon genre", czyli określenia osób eleganckich, noszących się klasycznie ale także nieco snobistycznych. W nazwie szminki zagrano na wymowie używając wyrazu mającego inne znaczenie i pisownię a to samo brzmienie (taki powiedzmy...rodzaj homonimu :) . "Beigé" pochodzi bowiem od słowa "beige", czyli beżowy. 
O! Wymądrzyłam się :D


Jak widzicie na zdjęciu szminka daje delikatny połysk na ustach. W noszeniu jest bardzo przyjemna, ponieważ nie wysusza a wręcz przeciwnie działa nieco jak balsam. Te szminki ładnie rozświetlają całą twarz - to nie przesada :)

Kolor Bc-Beigé można budować poczynając od efektu półtransparentnego do zupełnie kryjącego. Przy nałożeniu kilku warstw nie odczuwa się ich ciężaru na ustach.

Wiosenna kolekcja marki kusi także paletą My French. Pigmentacja cieni jest dobra a kolory delikatne i jasne. Początkowo przeszłam obojętnie a potem obejrzałam tutorial Lisy i żałuję, że nie kupiłam bo teraz już pewnie po palecie zostało wspomnienie :'(      ;)

Lubicie Lancôme?
Ja uwielbiam jak w swoich filmach Lisa mówi "A bientôt" :D








Czytaj dalej ...

sobota, 4 kwietnia 2015

Instant Light Lip Balm Perfector CLARINS

Tej wiosny do rodziny Instant Light Lip Perfector Clarins dołączył nowy produkt – Instant Light Lip Balm Perfector. To papierosowa w kształcie półtransparentna pomadka o zaletach balsamu. Ma lekką konsystencję, zawiera ekstrakt z mango i masła shea, witaminę E oraz pigmenty sprawiające, że usta wydają się pełniejsze. Ma wygładzać i odżywiać.

Przyznam, że tej wiosny kolekcja Clarinsa przyciąga kolorami i ciekawymi produktami. Kosmetyki do ust, które marka w niej zaprezentowała są szczególnie warte uwagi, moim zdaniem. Ostatnio pisałam o olejkach (TU) a dzisiaj chcę krótko opisać wspomniane wyżej szminko-balsamy. Lubię takie produkty do ust, które łączą kolor i aspekt pielęgnacyjny.


Spośród 6 dostępnych odcieni wybrałam kolor Red, ponieważ pozostałe albo nie pasowały do mnie albo nie dawały wyraźnego koloru. Nie są to oczywiście typowe szminki, mają dawać raczej woal koloru ale skoro marka zdecydowała, żeby jakieś kolory im nadać to jednak oczekiwałam, że będą one widoczne na ustach. Niestety tylko Red spełnił moją zachciankę ;) Red daje u mnie delikatny ale dość dobrze widoczny odcień wiśniowej czerwieni z lekką domieszką różu. Jest to ładna barwa na wiosnę i lato. Produkt zawiera ponadto rozświetlające pigmenty 3D więc usta wydają się pełniejsze. Punkt za to, że nie wychodzi poza kontur ust.


Instant Light Lip Balm Perfector dobrze się rozprowadza, ma ciekawą żelowo-maślaną konsystencję. Nie spotkałam takiej jeszcze. Co do aspektu pielęgnacyjnego to przyznam, że jest nieźle. Czuć, że mamy coś na ustach ale produkt się nie klei, nie jest tłusty. Zachowuje się jak balsam, czyli faktycznie natłuszcza, może nie na długo ale po jego „zjedzeniu” nie czuć wysuszenia jak po niektórych szminkach i nie mam natychmiastowej ochoty powtórzyć aplikacji, czyli musi nawilżać.

Poniżej podaję skład, który na pewno nie jest rewelacyjny ale nie zapominajmy, że nie jest to typowy odżywczy i leczniczy balsam a jednak także szminka ;)

Cena za 1,8g to 75zł więc niby dość dużo ale mam wrażenie, że produkt jest wydajny. Na plus zaliczam także poręczne i takie… słodkie opakowanie :).



Czytaj dalej ...

czwartek, 2 kwietnia 2015

GUERLAIN Terracotta Joli Teint Natural Healthy Glow Powder Duo

Guerlain to obok Chanel i Givenchy moja ulubiona marka. Zawsze wyczekuję nowych kolekcji a wiosenna i letnia kusi mnie zazwyczaj szczególnie m.in. za sprawą corocznych wydań Terracotty. Guerlain tworzy także zazwyczaj przepiękne produkty pod względem designu.

W tym roku marka wypuściła puder Terracotta Joli Teint Natural Healthy Glow Powder Duo.  To coś pomiędzy bronzerem lub brązerem, rozświetlaczem a różem.

Kosmetyk pachnie frezjami, kwiatem pomarańczy i wanilią. Zamknięty jest w plastikowej dwukolorowej puderniczce w odcieniach czekoladowego brązu i szampańskiego złota. Opakowanie nie jest może szczególnie udane ale poręczne, płaskie i dobrze się otwiera. Wewnątrz nie ma jednak żadnego puszku więc kosmetyk przeznaczony jest do nakładania pędzlem.

Dostępne są 4 odcienie, z których wybrałam 02 – Natural Blondes.  Puder składa się z dwóch odcieni. W moim jeden to ciepły jasny beżowo-brzoskwiniowy kolor i drugi różowy.




Puder zawiera delikatne błyszczące mikro drobinki, które są tak zmielone i wymieszane z całą formułą, że na twarzy dają po prostu delikatną poświatę, coś w rodzaju naturalnego rozświetlenia. Pięknie współgrają ze światłem słonecznym. Obejrzałam trzy pozostałe i subiektywnie stwierdzam, że są piękne ;). W tym wydaniu pudrów terracotty Guerlain zaspokoi, moim zdaniem, potrzeby każdego odcienia skóry. Mamy tu bowiem wersję 00 dla jasnych blondynek tzw. chłodnych typów ale i 02 dla blondynek cieplejszych, jak ja :). Wersje 01 i 03 zawierają jaśniejszy i ciemniejszy karalowo-brzoskwiniowy odcień. Oba odcienie po wymieszaniu dają ładny naturalny efekt rozświetlonej delikatnej opalenizny. Żadna z wersji  nie jest zbyt pomarańczowa, co czasem się zdarza w tego typu produktach.


Formuła jest satynowa i ultralekka.
Myślę, że latem, przy opalonej skórze można będzie zastosować ten puder na całą twarz. Na razie używam jako bronzer lub/i rozświetlacz w typowych dla takich kosmetyków miejscach.

Zapolujecie?

Czytaj dalej ...

środa, 1 kwietnia 2015

Volume Effet Faux Cils 2015 Yves Saint Laurent

Mascara Volume Effet Faux Cils to produkt, który stał się kultowy od momentu pojawienia się na rynku w 2000 roku.

Aktualnie marka wypuściła kolejną wersję tego tuszu.

 
„Faux cils”, czyli „sztuczne rzęsy” swoją formułą pozwalała uzyskać pogrubienie rzęs już po jednym pociągnięciu dzięki zastosowaniu trzech polimerów o właściwościach pogrubiających, podkręcających i utrwalających. Ta mascara zwiększała objętość rzęs i nadawała im elastyczności i miękkości. Szczoteczka Volume Effet Faux Cils też była innowacyjna a mianowicie składała się z dwóch rodzajów włókien – sztywniejszych, by nanieść produkt i elastyczniejszych, by je rozdzielić.

Po 10 latach od wprowadzenia na rynek tusz zyskał nowe opakowanie i wzbogacony o nasycone czernią pigmenty skład.

W 2011 roku pojawiła się mascara Volume Effet Faux Cils Shocking, która posiadała dwustronną szczoteczkę o asymetrycznym kształcie i wielokierunkowych włóknach. Połączenie formuły „wet effect” z nową, kremową teksturą zapewniało wygładzenie i wydłużenie rzęs.

Już rok później YSL wprowadził wersję wodoodporną i gamę intensywnych kolorów. Szczoteczka zbudowana była z krótkich i sztywnych włókien ułożonych w odwróconą spiralę, co gwarantowało kontrolę przy modelowaniu rzęs. Wówczas, po raz pierwszy opakowanie ozdobiono logo YSL w niebieskim odcieniu Rive Gauche (perfum stworzonych w 1970 roku).

W 2013 roku pojawiła się Volume Effet Faux Cils Baby Doll, której szczoteczka zbudowana była z grubych, rzadko rozmieszczonych włókien gwarantujących idealne pokrycie i pogrubienie, oraz z cieńszych i gęściej ułożonych, które podkreślały nawet najcieńsze rzęsy.


W tym roku Yves Saint Laurent, na 15 urodziny produktu, lansuje nową formułę mascary Volume Effet Faux Cils, która ma zapobiegać wysychaniu produktu i nadawać nieco teatralny efekt. Tusz został wzbogacony o 4 olejki znane z właściwości pielęgnacyjnych – arganowy, z krokosza, rycynowy i ze słodkich migdałów. Taka formuła tworzy barierę zatrzymująca wilgoć i chroniącą rzęsy przed czynnikami zewnętrznymi. Jest tu też mieszanka wosków carnauba i candelilla, dzięki którym produkt idealnie pokrywa rzęsy.


Lloyd Simmonds, dyrektor kreatywny ds. makijażu YSL zaleca nakładanie mascary na podkręcone uprzednio rzęsy zaczynając od nasady w zewnętrznym kąciku. Przesuwając szczoteczką po rzęsach, wyciągając je do góry a jednocześnie na zewnątrz ruchem zygzakowatym uzyskujemy efekt ładnie rozdzielonych rzęs. Dolne rzęsy i te w wewnętrznym kąciku Lloyd Simmonds radzi malować czubkiem szczoteczki.

Kiedyś miałam podstawową wersję tej mascary. Pamiętam, że dawała dobry efekt ale niestety dość szybko wyschła, zaczęła się kruszyć.

Bardzo podoba mi się opakowanie, jego smukły kształt i połączenie dwóch odcieni złota przedzielonych logo YSL. Czysta elegancja.

Zaraz po otwarciu daje się wyczuć zapach produktu. Mamy tu do czynienia z piękną kompozycją owocowo –kwiatową. Można wyczuć mandarynkę, czarną porzeczkę, jaśmin, fiołek ale i wanilię i drewno sandałowe. Ok...., ja wyczuwam tylko mandarynke i jaśmin ;) Nie miałam ostatnio do czynienia z pachnącym tuszem i przyznam, że podoba mi się ten zabieg. Nie pamiętam, czy wersja podstawowa pachnie.

Tuszu używam od trzech tygodni i coraz bardziej się lubimy. Konsystencja jest średnio gęsta, czuć że zawiera olejki. Od pierwszej aplikacji ładnie pokrywał rzęsy, choć na początku, jak widzicie na zdjęciach, pozostawiał grudki w niektórych miejscach i trudno było je rozczesać – za szybko bowiem przylegał do nich, zapewne za sprawą olejków.


Teraz, gdy tusz trochę się „ułożył” jest dużo lepiej. Uzależniam się od tekstury, która dzięki wspomnianym olejkom ładnie otula rzęsy, nawet te najmniejsze oraz od efektu. Nie dość, że moje marne rzęsy są wyraźnie pogrubione, wydłużone i podkręcone to jeszcze są elastyczne i miękkie. Niestety po drugiej aplikacji tusze tworzą czasem… ciężką skorupę na moich cienkich rzęsach co prowadzi to tego, że podczas demakijażu łamią się one lub wypadają :/ W przypadku YSL nie ma tego problemu. Mam nadzieję, że wraz z dalszym stosowaniem będzie coraz lepiej.

Jakie są aktualnie Wasze ulubione tusze?


 


Czytaj dalej ...

wtorek, 31 marca 2015

Moje Trzęsienie czasu od ILUA

Trzęsienie czasu to tytuł powieści Kurta Vonneguta, która opowiada o cofnięciu się wszystkiego o 10 lat. To także nazwa serum przeciwstarzeniowego marki ILUA.


Tak jak w powieści Vonneguta serum ma cofać skutki starzenia się skóry niwelując zmarszczki.

W składzie znajdziemy skrupulatnie dobrane olejki: z opuncji figowej tzw. naturalny botoks, patagońskiej róży, oleju buriti, sacha inchi zawierający witaminy A i E, baobabu redukujący drobne linie i zapobiegający przebarwieniom, śliwki, która uelastycznia i nawilża oraz ekstraktu CO2 z wanilii płaskolistnej działający silnie antyoksydacyjnie.

Serum ma stymulować proces naturalnego powstawania kolagenu i regenerować komórki skóry, wygładzać, odżywiać i wypełniać głębokie zmarszczki.

Przeznaczone jest do każdego rodzaju skóry, w szczególności dla skóry dojrzałej i pozbawionej witalności.
 
Produkt przeznaczony jest do codziennego stosowania, na oczyszczoną i osuszoną skórę twarzy i szyi. Należy nanieść kilka kropli serum (4-5) i delikatnie, kolistymi ruchami wmasować w skórę.
Produkt trzeba przechowywać w lodówce a jego okres przydatności wynosi 6 miesięcy.
 
 
Jak wszystkie kosmetyki ILUA serum znajduje się w buteleczce ze szkła Miron, które gwarantuje świeżość i ochronę składników. Zapach przypomina nieco marcepan ale nie jest intensywny.
 
Buteleczka wyposażona jest w pipetkę, co gwarantuje higieniczność i precyzję aplikacji. Poza tym ten sposób nakładania jest także ekonomiczny, dlatego 30gr kosmetyku wystarcza na wyznaczone 6 miesięcy a nawet dłużej. Jeśli przeciągniemy nieco ten termin to myślę, że nasza skóra nie ucierpi szczególnie. Produkt dzięki przechowywaniu w lodówce nie jest narażony na wahania temperatury a co za tym idzie jest długo świeży.

Trzęsienie czasu nie ma typowej konsystencji serum jaką znam z innych marek. Jest to olejek. Kiedyś używałam podobnego produktu z Decleora ale nie miał działania serum.

Czy widzę zatem jakąś różnicę między olejkiem do twarzy a serum ILUA?

Ta różnica to działanie przciwstarzeniowe. Nie wierzę co prawda w redukcję głębokich zmarszczek ale stosując kosmetyk od 3 miesięcy zauważyłam, że moje wielokrotnie skażone myślą czoło jest gładsze ;) Przekładając z "mojego" języka na ludzki chodzi o to, że tzw. lwia zmarszczka oraz poziome bruzdy na czole są mniej widoczne. Drobne linie mimiczne także są wygładzone.

Serum jest bardzo delikatne więc nawet jeśli nałożymy je pod oczy nie podrażni. Dla mnie to bardzo istotne, bo wiele kosmetyków pod oczy mi nie służy.

Serum okazało się także ideałem dla mojej suchej skóry. Oleista konsystencja natłuszcza ale nie przetłuszcza. Na początku stosowania produkt prawie zupełnie się wchłaniał po kilku minutach. Teraz pozostaje na skórze więc nakładam mniej - 2-3 krople i taka ilość z powodzeniem wystarcza na całą twarz. Fakt, że kosmetyk nie wchłania się zupełnie moja skóra bardzo docenia. Po prostu chłonie go powoli więc rano nie wymaga natychmiastowego nawilżenia.
 
Serum wraz z kremem na noc ILUA, o którym pisałam TU stanowi bardzo zgrany duet i jeśli efekty będą nadal takie, jak dotychczas, to długo nie będę szukała innej pielęgnacji. Wierzcie mi, że dla takiego suchara jak ja niełatwo jest znaleźć ideał :/

Dzisiaj, po ponad 3 latach blogowania mogę powiedzieć, że było warto poszukiwać, testować, chociażby dlatego, żeby odkryć tę markę, czego i Wam życzę :)


 
Czytaj dalej ...

czwartek, 26 marca 2015

Giorgio Armani Flash Lacquer Pink Blush z kolekcji Maharajah

Flash Lacquer no 511 Pink Blush Giorgio Armani pochodzi z kolekcji Maharajah. Jest to błyszczyk "zapewniający długotrwały blask i czysty kolor". O kolekcji możecie poczytać u White Praline TU.


Wraz z nadejściem wiosny rzadziej używam szminek i przechodzę na błyszczyki :) Jakoś bardziej odpowiada mi o tej porze roku ich konsystencja, blask i efekt na ustach. Nawet ich nietrwałość mi nie przeszkadza, chociaż akurat w przypadku Pink Blush nie mam się do czego przyczepić.

Spośród 3 dostępnych w kolekcji kolorów wybrałam jasny, soczysty, średnio kryjący róż.


Kosmetyk daje na ustach efekt równomiernej, błyszczącej tafli i ładnie połyskuje w słońcu. Taka przyjemna landrynka ;)


Błyszczyk ma dość gęstą konsystencję ale nie jest lepki, tłusty czy klejący. Na ustach nawet cienka warstwa daje mocny, błyszczący efekt, który utrzymuje się do 2 godzin bez jedzenia i picia. Nawet kiedy już lśniąca warstwa zniknie delikatny kolor nadal jest widoczny na ustach.



Flash Lacquer Armaniego to, według mnie, ciekawy produkt na wiosnę i lato.


Czytaj dalej ...

niedziela, 22 marca 2015

Clarins Instant Light Lip Comfort Oil 01 i 02

Clarins Instant Light Lip Comfort Oil Honey i Raspberry to, według mnie, jedne z ciekawszych produktów do ust jakie ukazały się tej wiosny. Clarins połączył zalety błyszczyka i produktu pielęgnacyjnego. Moim zdaniem udało się :)


Instant Light Lip Comfort Oil ukazały się w dwóch wersjach - miodowej i malinowej. W produkcie znajdziemy olejki roślinne z orzechów laskowych, malin i organicznej jojoby, która łagodzi i regeneruje. Dodatkowo zawiera on odżywcze kwasy tłuszczowe, które chronią przed odwodnieniem pozostawiając usta miękkimi, gładkimi i pełnymi blasku.


Olejki ukazały się jako element kolekcji Garden Escape i podobno są limitowane, czyli odbyło się polowanie ;)
Za 85zł otrzymujemy 7ml produktu, który zamknięty jest w kanciastej buteleczce ze złotą zakrętką, w której osadzony jest dość duży aplikator. Produkt jest gęsty, aplikator po wyjęciu jest nim dokładnie oblepiony i nic nie ścieka. Nakładając olejek na usta trzeba nieco przycisnąć go do warg. Warstwa, którą zostaję otulone nasze usta nie jest lepka, bardziej przypomina treściwy balsam niż olej. 


Wersja miodowa nie daje koloru na ustach, nie pachnie też bardzo intensywnie miodem. Ja wyczuwam bardziej owocową nutę mirabelki. I dobrze. W przeciwnym razie, jako wielbicielka miodów mogłabym próbować go zjeść.
Wersja malinowa natomiast daje delikatną różową poświatę na wargach. Pachnie dość intensywnie owocami ale nie na tyle by mieć ochotę zlizać produkt. 
Oba olejki pięknie błyszczą na ustach.

Jeśli chodzi o komfort noszenia to jestem pod wrażeniem. Usta są autentycznie otulone produktem, który nie jest ani ciężki ani tłusty czy klejący; bardziej przypomina treściwy balsam niż olejek. Trwałość jest niezła jak na tego typu produkt, ponieważ nawet po jego zjedzeniu nadal czuć go na ustach, które pozostają mocno nawilżone lub raczej natłuszczone. Ostatnio lubię to słowo ;)

Skusiłyście się na olejki Clarins?






Czytaj dalej ...

środa, 18 marca 2015

Kosmetyki do ciała - te ciekawe i te mniej.

Pielęgnacja to mój konik od dłuższego czasu. Wynika to zapewne z wieku, z potrzeb mojej skóry ale także z przyjemości zużywania. Kolorówki, mimo szczerych chęci nie jestem w stanie zdenkować i to mnie frustruje :/

Produkty do ciała lubię na równi z pielęgnacją twarzy, choć ich działanie trudniej jest zaobserwować.
Są wśród nich takie, które lubię i do których wracam, takie które polubiłam od pierwszej aplikacji a także takie, które mnie nie zachwyciły. Dzisiaj przedstawię Wam kilka z nich. 
Od razu na wstępie zaznaczę, że nie przepadam za bogatymi, tłustymi, maślanymi produktami do ciała (co innego do twarzy, czy dłoni) mimo, że posiadam suchą skórę. Poniżej znajdziecie produkty raczej o lekkich teksturach.


SAI-SEI MINERAL DEEP MOISTURE BODY CREAM to produkt wchodzący w skład linii stworzonej przez założycielkę Space.NK Nicky Kinnaird. Markę poleciła mi Irena i po raz kolejny nie zawiodłam się na jej zdaniu.

Sai-Sei oznacza „narodziny i odnowę”. Nancy Kinnaird wpadła na pomysł stworzenia tej linii kosmetyków do ciała po wizycie w gorących bogatych w minerały źródłach Japonii.

Deep Mineral Moisture Body Cream ma zielonkawy kolor, lekką konsystencję i świeży, morski zapach, zupełnie inny niż dotąd mi znanych produktów do ciała. Na skórze daje efekt schłodzenia, co jest bardzo przyjemnym uczuciem po męczącym dniu. Produkt zawiera sód, potas, wapń, magnez, wyciąg z herbaty Uji, z ryżu, olej Tsubuki, pozyskiwany z tzw. zimowej róży. Wszystkie te składniki zapewniają długotrwałe nawilżenie.
Kosmetyk dobrze się wchłania ale pozostawia na skórze delikatny film, który mojej suchej skórze absolutnie nie przeszkadza. Jest także bardzo wydajny. Kupiłam go w zestawie z peelingiem i żelem pod prysznic za £15. Chętnie rozejrzę się za kolejnym opakowaniem.

CLARINS MASVELT BODY SHAPING CREAM to lekki krem do masażu redukujący tkankę tłuszczową. W składzie znajdziemy m.in. keratolinę, która wygładza i zmiękcza skórę, sveltonyl, który wyszczupla i pojędrnia oraz naturalny sok z liści bambusa, który drenuje skórę.
Krem ma lekką konsystencję, bardziej zbliżoną do balsamu. Zapach przypomina woń jakiegoś zboża… może owsa? Niespecjalnie mi się podoba :/ Działanie, które gwarantuje producent to wyszczuplenie, czyli zmniejszenie krągłości oraz poprawa wyglądu skóry.
Faktycznie kosmetyk likwiduje szorstkość, wygładza i przyjemnie nawilża. Nie zauważyłam natomiast ani wyszczuplenia, ani zmniejszenia cellulitu czy rozstępów, ale przyznam szczerze, że nie wierzę aby jakikolwiek kosmetyk był w stanie tak działać. Dużym plusem Masvelt jest zmiękczenie skóry, która staje się gładsza, jędrniejsza – pomarańczowa skórka jest mniej widoczna. Wydajność jest spektakularna a więc jej stosunek do ceny jest zadowalający. Za 200ml zapłacimy 219zł. Mimo tych zalet raczej do niego nie wrócę.



BATH&BODY WORKS to marka, która często gościła na moim blogu. Od momentu jej wejścia na polski rynek zdążyłam już poznać asortyment, wyrobić sobie zdanie i przyzwyczaić do kilku produktów, które uważam za ciekawe i unikalne. Jedną z linii marki, którą cenię jest AROMATHERAPY. Z tej linii natomiast bardzo lubię m.in lotion do ciała Jaśmin i Wanilia. Miałam dwa flakony. Jak większość produktów B&BW i ten wyróżnia się mocnym zapachem, który utrzymuje się długo, przy czym jaśmin jest mocno przytłumiony przez wanilię. Kosmetyki B&BW nie zachwycają składami ale moja skóra polubił ten balsam. Pięknie pachnie, jest wydajny i dobrze natłuszcza moją suchą skórę. Pozostawia na niej delikatny film i skóra potraktowana nim wieczorem jest delikatna, miękka i wygładzona cały następny dzień. Dużym plusem w moich oczach jest opakowanie z pompką i … retro design butelki. Za 149ml (amerykańskie pojemności wciąż mnie zaskakują ;) zapłacimy 49zł. Jeśli będziecie miały okazję zwróćcie uwagę na inne produkty z serii Aromatherapy – warto.

Moja relacja z kosmetykami PHENOME jest skomplikowana. Próbowałam zaprzyjaźnić się z kilkoma produktami i tak naprawdę polubiłam tylko jeden – WAKE-UP INVIGORATING SORBET. Ten energizujący produkt do ciała z werbeną i limonką ma konsystencję żelo-mleczka i cytrynowy kolor. Pięknie świeżo pachnie i dla tego zapachu m.in. skusiłam się już na 2 opakowanie. Po aplikacji odczuwam przyjemne schłodzenie. Zawiera m.in. wodę różaną, aloesową, cytrynową, ekstrakty z liści werbeny, skórki pomarańczy, sok aloesowy i oleje jojoba, makadamia i buriti. Aplikując go na skórę wyraźnie wyczuwam wodną bazę. Sorbet przyjemnie nawilża, choć nie na długo, odświeża i odpręża. Podobno powinno się go stosować latem ale moja sucha skóra nawet latem nie odczuwa długotrwałego nawilżenia tym produktem. Plus za higieniczność - opakowanie z pompką i za wydajność. Za 200ml kosmetyku trzeba zapłacić ok. 100zł. Wrócę do niego bo uzależniłam się od zapachu ;)

Jakie są Wasze ulubione mleczka, masła, balsamy do ciała?





Czytaj dalej ...

niedziela, 15 marca 2015

The Lolita MARC JACOBS BEAUTY

STYLE EYE-CON NO. 7 Plush Eyeshadow MARC JACOBS BEAUTY to palety składające się z 7 cieni o różnym wykończeniu. Znajdziemy tu kremowo-satynową formułę o dobrym nasyceniu, niezłe półmaty i średni metalik z brokatem. Paleta, którą posiadam o nazwie THE LOLITA jest bardzo dobrze skomponowana w odcieniach beżo-brązów i można nią stworzyć zarówno dzienny nudziakowy makeup jak i mocniejszy, wieczorowy.


Jak i w przypadku pozostałych produktów z MARC JACOBS BEAUTY na uwagę zasługuje opakowanie. Paleta to podłużne, obłe w kształcie puzderko w kolorze pięknej, głębokiej czerni jak polakierowany mebel. Napisałam „puzderko” bo faktycznie przypomina szkatułkę na biżuterię; posiada m.in. eleganckie srebrne zamknięcie. Dodatkowo znajduje się w czarnym etui, w którym znajdziemy także pędzelek. Paleta jest wyposażona w lusterko.


Cienie, jak wspomniałam, dają różne wykończenie. Wszystkie mają dobrą lub bardzo dobrą pigmentację ale nie wszystkie są łatwe w obsłudze i nie każdy wygląda na oku jak na swatchu naręcznym.

Kolory nie są odkrywcze, choć znajdziemy tu dwa piękne i oryginalne – pierwszy od prawej metaliczny brąz z domieszką miedzi, złota i różu oraz trzeci od prawej satynowy połyskujący róż z domieszką szampana. Cień który znajduje się w środku palety, metaliczny ciepły różo-beż ze złotem jest najtrudniejszym w obsłudze cieniem w palecie. Ma dość wyraźne drobinki, które osypują się niemiłosiernie mimo zastosowania bazy. Trzy ostatnie cienie to brązowo-czarny półmat, który średnio wypada na swatchu ale daje się łatwo blendować a kolor można budować, oraz dwa satyno-maty - przyjemny nudziakowy beż z domieszka miedzi i kremowobiały.


Łącząc te cienie po 3-4 można otrzymać naprawdę ciekawe makijaże ale czy cena 249 zł za paletę nie jest przesadzona? Moim zdaniem jest. Lepiej kupić Naked UD, no chyba, że chcemy wykonać makijaż w innych kolorach albo jesteśmy na zabój zakochane w samym Marcu Jacobsie ;) 


Czytaj dalej ...
Blog template designed by SandDBlast